16 maja 1811 roku francuska Armia Południa od wodzą marszałka Soulta stoczyła pod Albuerą zaciekłą bitwę z brytyjsko-hiszpańsko-portugalskimi wojskami generała Beresforda. Niewielu Polaków zdaje sobie sprawę, że doszło tam wówczas do najkrwawszej w historii konfrontacji pomiędzy wojskami polskimi a brytyjskimi.

Prolog

Rok 1811 był czwartym już rokiem krwawej i niezwykle brutalnej kampanii na Półwyspie Iberyjskim. Francuska inwazja na Hiszpanię i Portugalię, która w zamierzeniach Napoleona Bonapartego miała być efektownym i niewiele kosztującym „blitzkriegiem”, zmieniła się w krwawą wojnę na wyczerpanie, pochłaniającą coraz więcej sił i środków. Na terenie niemal całej Hiszpanii Francuzi uwikłani byli w niekończącą się wojnę podjazdową z miejscową partyzantką (gerylasami). W Portugalii działał z kolei brytyjski korpus ekspedycyjny lorda Wellingtona, który wraz z regularnymi formacjami hiszpańskimi i portugalskimi podejmował nieustanne próby wdarcia się w głąb Hiszpanii. Być może gdyby sam Napoleon wkroczył do akcji (tak jak stało się to na krótko w 1808 roku), losy kampanii na Półwyspie Iberyjskim potoczyłyby się inaczej. „Bóg wojny” był jednak stale zajęty w innych częściach imperium, a jego nieudolni i skonfliktowani marszałkowie nie byli w stanie samodzielnie uzyskać rozstrzygającego zwycięstwa.

Wiosną 1810 roku francuska Armia Portugalii marszałka Andrégo Massény podjęła generalną ofensywę w kierunku Lizbony, aby ostatecznie rozbić wojska Wellingtona. Po początkowych sukcesach wojska Massény utknęły jednak u wrót portugalskiej stolicy – na potężnej linii umocnień Torres Vedras, przygotowanej zawczasu przez brytyjskiego wodza. Masséna nie odważył się na samodzielny szturm i zażądał od cesarza posiłków. Mimo wyraźnych rozkazów Napoleona marszałek Nicolas Soult (dowódca stacjonującej w Andaluzji tzw. Armii Południa) nie udzielił jednak Massénie wystarczającego wsparcia. W marcu 1811 roku udało mu się co prawda zająć nadgraniczną fortecę Badajoz, lecz na tym skończyły się jego sukcesy. W tym samym czasie armia Massény – rozlokowana na spustoszonych i nieurodzajnych portugalskich ziemiach, pozbawiona stabilnego kontaktu z zapleczem – topniała w zastraszającym tempie na skutek głodu, zimna i chorób. Nie doczekawszy wsparcia ze strony innych jednostek, Masséna był zmuszony rozpocząć 5 marca generalny odwrót z Portugalii.



W tym momencie lord Wellington podzielił swe siły. Sam z większą częścią armii ruszył w pościg za Masséną, podczas gdy resztę wojsk pod wodzą generała Williama Carra Beresforda skierował pod Badajoz, które ze względu na strategiczne położenie było jak cierń tkwiący w boku stacjonujących w Portugalii wojsk brytyjskich. 22 kwietnia Beresford rozpoczął oblężenie miasta. Zdając sobie sprawę ze znaczenia Badajoz, marszałek Soult ruszył z odsieczą załodze twierdzy. W szeregach jego 24-tysięcznej armii znaleźli się również polscy żołnierze – dwie kompanie grenadierów z 4. pułku Księstwa Warszawskiego i słynny pułk ułanów nadwiślańskich.

Zanim przedstawię przebieg bitwy, do której doprowadziły wspomniane wydarzenia, warto pokrótce odpowiedzieć, skąd w ogóle wzięli się Polacy na iberyjskim froncie.

Polacy w Hiszpanii

„Szły w roku 1808 do Hiszpanii regimenty polskie. Reprezentować szły ojczyznę w tej wojnie odległej, w składzie wojsk Napoleona, imię polskie nową okrywać chwałą wojennego męstwa, a krwią przelewaną hojnie, kupować Polsce pomoc potężnej Francyi” napisał po stu latach wybitny historyk wojskowości, Marian Kukiel. W tym nieco pompatycznym stwierdzeniu tkwi bez wątpienia spore ziarno prawdy. W trzynaście lat po tym, jak trzy rozbiorowe mocarstwa wymazały imię Polski z mapy Europy, jedyna nadzieja na odbudowę polskiej państwowości tkwiła w sojuszu z Francją i jej cesarzem.

André Masséna.

Utworzone na mocy traktatu tylżyckiego (1807) kadłubowe Księstwo Warszawskie stanowiło namiastkę tej państwowości, a przetrwać mogło tylko dzięki pomocy potężnego „Boga wojny”. W imię tego sojuszu Polacy (choć bardziej pasowałoby powiedzieć: elity Księstwa) byli skłonni wysłać tysiące żołnierzy na cudzą i odległą wojnę w Hiszpanii.

Druga część prawdy była o wiele bardziej prozaiczna. Niewielkie, zrujnowane wojną 1807 roku Księstwo Warszawskie nie było w stanie samodzielnie utrzymać stale rozbudowywanych sił zbrojnych. W efekcie na mocy konwencji podpisanej w Bajonnie (10 maja 1808 roku) Napoleon przyjął na swój żołd część sił zbrojnych Księstwa. W myśl popularnej zasady „płacę–żądam” Cesarz Francuzów nie miał większych skrupułów, aby wysyłać Polaków do walki tam, gdzie akurat wymagał tego interes Francji. Słusznie więc pisał Kukiel, że owe regimenty: „szły wreszcie, bo tak kazał mus nieprzeparty, siła rzeczy nielitościwa, przez którą Księstwo wojska tego wyżywić nie było zdolne, a mieć musiało to wojsko jako zadatek przyszłego odbudowania”.

Przez następne sześć lat tysiące polskich żołnierzy przemierzało górzyste drogi Hiszpanii, walcząc i ginąc za napoleońską sprawę. Zacięte boje na Półwyspie Iberyjskim toczył między innymi słynny pułk szwoleżerów (1. lekkokonny gwardii cesarskiej), wsławiony bohaterską szarżą pod Somossierą, i trzy pułki piechoty Księstwa Warszawskiego (4., 7. i 9.), wchodzące w skład tzw. Dywizji Polskiej. Żadna z tych jednostek nie miała jednak na koncie tylu bojowych dokonań co Legia Nadwiślańska, jednostka wywodząca się w prostej linii od tej części słynnych Legionów Dąbrowskiego, która uniknąwszy wysłania na San Domingo, przeszła w 1806 roku do służby Królestwa Neapolu (rządzonego naówczas przez cesarskiego brata, Józefa Bonapartego).

„Oficerowie, w znacznej części starzy legioniści, znakomicie wyćwiczyli tę legię, pełną zresztą starych weteranów, ostrzelanych w stu bitwach; amalgamat starego, wybornego żołnierza z świeżym rekrutem dał tutaj rezultaty nadzwyczajne”, pisał po latach Kukiel. Z kolei Stefan Żeromski scharakteryzował w „Popiołach” żołnierzy Legii jako „tłum wąsalów, ogorzałych wyjadaczów, mocarzów, cyników i poszukiwaczy wszelkiego rodzaju awantur”. Po krótkiej służbie (jako „Legia Polsko-Włoska”) u króla Westfalii, Hieronima Bonapartego, Legia (złożona z trzech pułków pieszych i pułku jazdy) wróciła wiosną 1808 roku na żołd Napoleona, a w połowie tego roku została przerzucona do Hiszpanii. Wsławiła się tam w dziesiątkach bitew i potyczek, zwłaszcza podczas oblężeń Saragossy, Saguntu i Tarragony. Nawet na tle całej Legii szczególną sławę zdobył sobie jednak dowodzony przez pułkownika Jana Konopkę 1. pułk ułanów nadwiślańskich (przemianowany w czerwcu 1811 roku na 7. pułk szwoleżerów).



Marian Kukiel opisywał ułanów nadwiślańskich następującymi słowy: „połowę pułku tworzyli weterani, od lat dziesięciu lub dłużej prowadzący wojnę, straszni w swej wprawie bojowej, żelaznej wytrzymałości, pogardzie śmierci, zdziczeli w ciągłych walkach, zawsze mężni, często okrutni”. I rzeczywiście – uzbrojeni w ponad dwuipółmetrowe lance ułani słynęli w całej Hiszpanii (a nawet poza jej granicami) ze znakomitych umiejętności jeździeckich i fenomenalnej skuteczności bojowej. Ich sukcesy w walce z wszechobecną partyzantką były tak wielkie, że francuscy generałowie wręcz rywalizowali ze sobą, by mieć pod komendą choć jeden z pododdziałów pułku. Znana była również (o czym polscy historycy długo wspominali półgębkiem) bezwzględność ułanów. Nie raz zdarzało się, że w odwecie za okrucieństwa gerylasów Polacy wycinali w pień całe wsie. Groza, jaką budzili, była tak wielka, że Hiszpanie nadali im wiele mówiący przydomek los picadores del infierno („piekielni lansjerzy”)1. Ułani Nadwiślańscy odnosili również sukcesy w walce z regularnymi formacjami hiszpańskimi bądź brytyjskimi.

Pod Tudelą we wspaniałej szarży zdobyli hiszpańskie baterie, pod Talaverą wspólnie ze szwoleżerami westfalskimi rozgromili angielski 23. pułk dragonów, pod Ocaną znieśli ze szczętem pułk hiszpańskiej kawalerii. To zresztą tylko kilka pozycji z długiej listy ich zwycięstw.

Na bojowej sławie „piekielnych lansjerów” cieniem kładła się jedynie kompromitująca porażka pod Yevenes. W nocy z 23 na 24 marca 1809 roku przez lekkomyślność Konopki pułk ułanów nadwiślańskich zaskoczyły w tej mieścinie przeważające siły hiszpańskie. Ułanom udało się co prawda wyrwać z matni, lecz przypłacili to utratą dziewięćdziesięciu ludzi i sztandaru jednego ze szwadronów (niektóre relacje mówią o utracie aż czterech chorągwi), co w tamtych czasach stanowiło dla żołnierza największą hańbę. Konopki omal nie pozbawiono dowództwa, a pułk stracił na pewien czas sporo prestiżu. I choć w maju 1811 roku minęły już ponad dwa lata od tych wydarzeń, a pułk wielokrotnie dowiódł w tym czasie wartości bojowej, Konopka i jego ludzie czuli, że rachunki nie są jeszcze wyrównane.

Przed starciem

W nocy z 9 na 10 maja 1811 roku armia Soulta opuściła Sewillę, kierując się na Badajoz. Ułani nadwiślańscy szli w ariergardzie, z czego byli zresztą bardzo niezadowoleni. Siły podążające na odsiecz oblężonej twierdzy nie były zbyt liczne, ponieważ duża część Armii Południa musiała pozostać w Andaluzji, by kontynuować blokadę Kadyksu i chronić szlaki komunikacyjne. W rezultacie Soult zdołał zebrać zaledwie 24.000 żołnierzy (w tym 4000 kawalerii) i czterdzieści dział. Jedynie V Korpus generała Latour-Maubourga występował w pełnym składzie, jako zwarta jednostka bojowa. Z pozostałych korpusów Armii Południa Soult mógł wyciągnąć co najwyżej pojedyncze pułki, a nawet kompanie. Inna sprawa, że francuski marszałek prawdopodobnie nie docenił liczebności działających w Estremadurze sił sprzymierzonych.

Nicolas Jean de Dieu Soult.

Dowiedziawszy się od szpiegów o wymarszu Armii Południa, Beresford zwinął 12 maja oblężenie Badajoz i wyruszył naprzeciw wojsk Soulta. Do pierwszego kontaktu bojowego pomiędzy armiami doszło trzy dni później. Idąca w awangardzie francuskiej armii brygada kawalerii generała Briche’a (2. pułk huzarów i 21. pułk strzelców konnych) napotkała pod Santa Martą zgrupowanie kawalerii sprzymierzonych (trzy brytyjskie i dwa portugalskie pułki kawalerii plus sześciuset kawalerzystów hiszpańskich Pennego Villemury) dowodzone przez generała Longa. Sprzymierzeni nie byli w stanie dotrzymać pola i po krótkiej utarczce cofnęli się w nieładzie, ścigani przez Francuzów na odcinku prawie dwudziestu kilometrów. Zatrzymali się dopiero za rzeczką Albuerą, gdzie na wzgórzach rozlokowały się główne siły Beresforda. Brytyjski generał przyglądał się biernie porażce swojej jazdy i nie zdecydował się na kontrakcję, w efekcie czego główne siły Soulta obsadziły wieczorem prawy brzeg Albuery. Skomplikowało to wyjściowe położenie armii sprzymierzonych, gdyż zalesione brzegi umożliwiały Francuzom skryte manewrowanie. Niezadowolony Beresford pozbawił Longa dowództwa nad kawalerią i powierzył je generałowi Lumleyowi. Do decydującego starcia miało dojść następnego dnia.

Plan bitwy ułożony przez Soulta był dobrze pomyślany, co dało później Wellingtonowi asumpt do złośliwego stwierdzenia, że francuski marszałek „potrafi prawidłowo wprowadzić swoich żołnierzy na plac boju, po czym już zupełnie nie wie co z nimi robić”. Książę Dalmacji zamierzał rozpocząć bitwę od frontalnego uderzenia brygadą piechoty Godinota na leżącą w centrum alianckich pozycji wioskę Albuerę. Liczył, że zwiąże w ten sposób główne siły Beresforda i zmyli angielskiego generała co do zasadniczego kierunku natarcia. Główne siły Francuzów miały w tym czasie niepostrzeżenie obejść prawe skrzydło Beresforda i zwinąć je koncentrycznym uderzeniem.



Trzon grupy uderzeniowej stanowiły dywizje piechoty generałów Girarda i Gazana (ten pierwszy, jako nowy dowódca V Korpusu, miał dowodzić całym atakiem), osłaniane od czoła przez trzy pułki kawalerii (2. huzarów, 27. szaserów i hiszpańskich strzelców konnych), a od flanki przez blisko 2600 francuskich i polskich kawalerzystów pod dowództwem Latour-Maubourga. Odwód zgrupowania uderzeniowego stanowiła brygada piechoty generała Werlégo. Brygada kawalerii generała Briche’a miała w tym samym czasie szachować lewe skrzydło przeciwnika. W odwodzie Soult umieścił liczący ponad tysiąc żołnierzy batalion kombinowanych kompanii grenadierskich (w tym dwóch polskich).

Przygotowując plan bitwy, Soult nie wiedział jednak, że wojska Beresforda zostały już znacząco wzmocnione. Nocą z 15 na 16 maja pod Albuerę dotarł bowiem blisko czternastotysięczny hiszpański korpus generała Joaquína Blakego y Joyesa i angloportugalska 4. Dywizja Piechoty generała Cole’a. Beresford miał teraz dyspozycji ponad 35.000 żołnierzy (w tym 4000 kawalerii) i 38 dział. Sprzymierzeni uzyskali więc wyraźną przewagę liczebną nad Armią Południa.

Wojska sprzymierzonych oczekiwały wroga na osłoniętych przez płytką rzeczkę wzniesieniach pod Albuerą, które już kilka tygodni wcześniej Wellington wskazał Beresfordowi jako najlepsze miejsce do odparcia ewentualnej kontrofensywy Soulta. Beresford spodziewał się – do czego miał w pewnym stopniu prawo, biorąc pod uwagę ukształtowanie terenu i doświadczenia z poprzednich bitew z Francuzami – że Soult podejmie frontalny szturm na jego pozycje. W centrum obsadził więc Albuerę brygadą tzw. Królewskiego Legionu Niemieckiego, za którą ustawił w pewnej odległości 4. Dywizję Piechoty Cole’a wspartą przez dwa angielskie pułki dragonów i jazdę hiszpańską. Za wzniesieniem stanęła ponadto brytyjska 2. Dywizja Piechoty generała Stewarta. Lewe skrzydło zabezpieczali Portugalczycy – dywizja piechoty Hamiltona i brygada Collinsa plus 850 kawalerzystów Otwaya. Prawe skrzydło, gdzie jak się okazało, miało spaść główne uderzenie Francuzów, zajął natomiast hiszpański korpus Blakego (trzy dywizje i jedna brygada piechoty) wsparty przez pułk brytyjskich lekkich dragonów.

William Carr Beresford.

Początek bitwy

Bitwa pod Albuerą rozpoczęła się rankiem 16 maja około godziny 8:00 od wymiany ognia artyleryjskiego. Właściwe starcie zainicjowała jednak szarża dwóch plutonów polskich ułanów na brytyjskie stanowiska za Albuerą. Doszło wówczas do kawaleryjskiej potyczki, w której „piekielni lansjerzy” przetrzepali skórę brytyjskiemu 3. pułkowi dragonów gwardii. W trakcie pomyślnie rozwijającego się starcia pułkownik Konopka otrzymał jednak rozkaz przesunięcia pułku na prawe skrzydło armii Soulta. Uwikłane w walkę plutony podporuczników Rogowskiego i Wojciechowskiego z niewiadomych przyczyn nie zostały o tym powiadomione, przez co mało brakowało, a zostałyby odcięte i całkowicie zniszczone. Za cenę kilkunastu ofiar oba plutony zdołały jednak wyrwać się z matni tylko po to, aby Rogowski i Wojciechowski wysłuchali ostrej reprymendy od szefa szwadronu, który uznał, że z wrodzonej brawury nie posłuchali rozkazu do odwrotu.

Tymczasem brygada Godinota za cenę niemałych strat sforsowała most na Albuerze i wdarłszy się do wsi, rozpoczęła zaciekłą walkę o każdy dom z Legionem Niemieckim. Beresford rozkazał brygadzie generała Colborne’a z 2. Dywizji Piechoty wesprzeć walczących twardo Niemców, ale wkrótce wydarzenia na prawym skrzydle zmusiły go do zmiany planu. Francuzom zgodnie z planem udało się bowiem niepostrzeżenie dokonać głębokiego obejścia i uderzyć na prawą flankę sprzymierzonych. Generał Blake zbyt późno ocenił rozmiary zagrożenia, przez co opór Francuzom mogły stawić początkowo jedynie cztery bataliony z Dywizji Zayasa. Zamiary Soulta pokrzyżowała jednak twarda obrona hiszpańskich piechurów. Pogardzani często Hiszpanie walczyli z nadspodziewaną zaciekłością, co uwikłało kolumnę Girarda w uporczywą walkę czołową.

Beresford rzucił wówczas na pomoc Hiszpanom brytyjską 2. Dywizję Piechoty. Angielski wódz oczekiwał, że dywizja po prostu stanie za hiszpańskimi liniami i wzmocni ich obronę. Jej dowódca, znany z porywczego charakteru i ambicji generał Stewart, samowolnie postanowił jednak uderzyć na odsłoniętą flankę francuskiej kolumny. Co gorsza, obawiając się, że hiszpańska obrona załamie się lada moment, postanowił nie czekać, aż rozproszone brygady 2. Dywizji zbiorą się w jednym miejscu, lecz rzucać je kolejno do boju. Ten błąd omal nie kosztował sprzymierzonych przegranej bitwy.



Jako pierwsza dotarła na miejsce licząca blisko dwa tysiące piechurów brygada generała Colborne’a, wsparta baterią artylerii z Królewskiego Legionu Niemieckiego. Jej 31. pułk piechoty wciąż zmierzał co prawda na pole walki, lecz pozostałe oddziały (3. pułk piechoty „Buffs”, 66. pułk piechoty i 2. batalion 48. pułku piechoty – razem 1648 żołnierzy) ustawiły się w dwuszeregu i zasypały flankę kolumny Girarda rzęsistym ogniem karabinowym. Francuskie linie zachwiały się niebezpiecznie. W tym momencie Soult posłał do walki pułk ułanów nadwiślańskich (591 żołnierzy), w ślad za którym uderzył francuski 2. pułk huzarów (i według niektórych źródeł 1–2 kolejne regimenty francuskiej jazdy). Rozpoczęła się szarża, która przejść miała do legendy.

Ostatnia walka „The Buffs”.

Szarża „piekielnych lansjerów”

Historycy nie są do końca zgodni co do tego, jak wyglądał początek szarży. Zazwyczaj, w oparciu o spisane bo bitwie brytyjskie relacje, podaje się, że oślepieni dymem prochowym i strugami ulewnego deszczu piechurzy Colborne’a nie dostrzegli w porę śmiertelnego niebezpieczeństwa. Brytyjski historyk Sir Charles Oman twierdził nawet, że Brytyjczycy zostali kompletnie zaskoczeni i wycięci, zanim zdołali przedsięwziąć jakiekolwiek środki obronne. Z kolei według innych historyków szarżujących ułanów dostrzeżono w ostatniej chwili, w rezultacie czego brytyjski pułk „The Buffs” spróbował dokonać zwrotu prawym skrzydłem w tył, aby utworzyć front przeciw zbliżającej się kawalerii wroga (niektórzy podają nawet, że i dwa dalsze pułki wykonały taki sam manewr).

Wersję tę kwestionuje częściowo Tomasz Rogacki, który twierdził, że w trakcie bitwy deszcz padał zaledwie dwa razy, a dym prochowy (który wiatr zwiewał zresztą w stronę francuskich pozycji) nie mógł być aż tak oślepiający, skoro brytyjskie regimenty rozpoczęły manewry obronne, a w ostatniej chwili miały nawet otworzyć ogień do polskich ułanów. Rogacki wskazywał też, że informacja o „oślepieniu” żołnierzy dymem i deszczem pojawiła się po raz pierwszy w raporcie złożonym po bitwie przez generała Stewarta, który miał niewątpliwy interes, aby znaleźć „obiektywne” przyczyny, dla których jedna z jego brygad została doszczętnie rozgromiona.

Jedno jest pewne – żaden z trzech brytyjskich oddziałów nie zdołał na czas sformować czworoboku, przez co nieszczęśni piechurzy nie mieli najmniejszych szans na podjęcie skutecznej obrony. Po kilkunastu minutach brygada Colborne’a przestała w zasadzie istnieć, rozniesiona lancami i kopytami przez szarżujących z furią „piekielnych lansjerów”. Generał Colborne i ośmiuset jego podwładnych trafiło do niewoli (z czego połowa zdołała później zbiec). Na polu walki padło 300 zabitych i 460 rannych Brytyjczyków. „Piekielni lansjerzy” zdobyli aż pięć brytyjskich sztandarów – jedynych, jakie Brytyjczycy stracili podczas sześcioletnich zmagań na Półwyspie Iberyjskim. Brytyjczykom udało się ocalić tylko jedną chorągiew, którą śmiertelnie ranny porucznik Latham z „Buffs” zdołał zedrzeć z drzewca i ukryć pod ciałem. Mimo beznadziejnej sytuacji piechurzy Colborne’a bronili się dzielnie, o czym świadczyć mogą stosunkowo wysokie straty ułanów i huzarów.

Na „piekielnych lansjerów” spadły natomiast oskarżenia, że w barbarzyński sposób nie dawali Anglikom pardonu, zabijając poddających się piechurów i zakłuwając lancami leżących na ziemi rannych. Świadczyć miał o tym wysoki stosunek liczby zabitych do liczby rannych w rozbitej brygadzie Colborne’a. Wstrząśnięci masakrą żołnierze brytyjskiej 2. Dywizji Piechoty mieli ponoć zaprzysiąc po bitwie, że nie będą więcej dawali pardonu żadnemu Polakowi.

Nie był to jednak koniec szarży. Polacy i Francuzi ruszyli teraz w kierunku baterii Królewskiego Legionu Niemieckiego. Z sześciu dział tylko jedno udało się Niemcom zaprzodkować i wywieźć z pola walki. Pozostałych pięć zdobyli ułani, a strzelających do samego końca kanonierów wycięto w pień (z powodu braku koni ułani uprowadzili jednak ostatecznie tylko jedną armatę). Walka stawała się coraz bardziej chaotyczna i wkrótce przekształciła się w szereg grupowych bądź indywidualnych starć. Część ułanów, ogarnięta bitewnym szałem, uderzyła na nadchodzący 31. pułk piechoty, ale tym razem Anglicy dostrzegli w porę niebezpieczeństwo i sformowawszy czworobok, odparli szarżę. Kilka niewielkich grup lansjerów przedarło się głęboko na tyły armii brytyjsko-hiszpańskiej, siejąc tam zamieszanie.

Nieznany z nazwiska lansjer dotarł do miejsca, gdzie stacjonował brytyjski sztab, i zdołał nawet zaatakować samego Beresforda, lecz potężnie zbudowany generał zwalił go z konia – co zostało później uwiecznione na rycinie Sutherlanda z 1831 roku (zamieszczonej na początku artykułu). Inny dotarł do sztabu portugalskiego, gdzie uległ dopiero po tym, jak osaczyło go kilkunastu wrogów. Ranę od polskiej lancy otrzymał także hiszpański generał d’España. W tym zamieszaniu brytyjski 29. pułk piechoty z brygady Hoghtona wdał się omyłkowo w walkę z hiszpańskimi piechurami z dywizji Zayasa, co kosztowało wiele niepotrzebnych ofiar.

Beresford rzucił wreszcie do kontrataku dwa szwadrony brytyjskiego 4. pułku ciężkich dragonów i hiszpańską jazdę Pennego Villemury. Na widok przeciwnika Hiszpanie niemal od razu zrejterowali, a dragonów rozbili polscy i francuscy kawalerzyści („piekielni lansjerzy” i huzarzy, a według niektórych relacji również dragoni z francuskiego 20. pułku). Dowódcy obydwu brytyjskich szwadronów trafili do niewoli. Nastąpiła krótka przerwa w walce. Konopka ze zdobytymi sztandarami przejechał triumfalnie wzdłuż francuskich linii, zagrzewając piechurów Girarda do dalszej walki.



Pierś w pierś

Zwycięska szarża polskich ułanów nie zdołała przechylić szali zwycięstwa na francuską stronę. Wielu historyków krytykowało później Soulta za to, iż nie poszedł za ciosem i nie rzucił w sukurs ułanom całej kawalerii Latour-Maubourga. Inni wskazywali z kolei, że z perspektywy francuskiego sztabu sytuacja panująca na polu bitwy nie była aż tak klarowna, by Soult mógł zaryzykować ten manewr. Tymczasem Girard wznowił atak na prawe skrzydło Beresforda, gdzie hiszpańskie dywizje Blakego zostały wsparte przez dwie ocalałe brygady z 2. Dywizji Stewarta (brygady Abercrombiego i Hoghtona).

W morderczym ogniu szeregi obydwu stron topniały w zastraszającym tempie. Śmiertelnie ranny pułkownik Inglis, dowódca brytyjskiego 57. pułku piechoty, do ostatka krzyczał do swych ludzi: „Umierajcie twardo, 57! Umierajcie twardo!”, przez co regiment ten zwano odtąd The Diehards. Na polu walki padł też generał Hoghton, pułkownik White (dowódca 48. pułku) i major l’Estrange (dowódca 31. pułku). Straty Francuzów były równie poważne. Padł zabity generał Pepin, a generałowie Gazan, Maransin i Brayer odnieśli rany. Ani Soult, ani Beresford nie byli w stanie skłonić żołnierzy, by w morderczym ogniu wykonali gwałtowniejszy ruch naprzód. Do tragikomicznej sytuacji doszło, gdy angielski wódz chciał zmusić do natarcia hiszpańską brygadę d’Españi.

Beresford osobiście wyciągnął z szeregu za epolety hiszpańskiego pułkownika, który… natychmiast schronił się z powrotem za plecy swych żołnierzy. Podupadły na duchu Beresford zaczął już powoli przygotowywać odwrót. W centrum francuska brygada Godinota zdobyła w końcu Albuerę, lecz wobec przewagi wroga nie była w stanie posuwać się dalej.

W końcu dała jednak o sobie znać przewaga liczebna sprzymierzonych. Na tyłach Beresforda wciąż stała bowiem bezczynnie brytyjsko-portugalska 4. Dywizja Piechoty generała Cole’a. Angielski wódz nie wydał dotąd Cole’owi żadnego konkretnego rozkazu, ale pod wpływem oficerów ze sztabu Beresforda Cole zdecydował się wejść do walki, nie czekając na oficjalne polecenie. Soult, widząc, że do walki wchodzą świeże regimenty sprzymierzonych, postanowił rzucić do boju stojącą dotychczas w odwodzie brygadę piechoty Werlégo. Ta potrzebowała jednak nieco czasu, aby wejść na pierwszą linię, a wykrwawiony korpus Girarda mógł w tym czasie zupełnie się załamać.

„Pułkowniku, ratuj honor Francji!”

Widząc wiszące nad Armią Południa niebezpieczeństwo, francuski marszałek wysłał do stojących dotychczas bezczynnie regimentów dragońskich posłańca z rozkazem wykonania szarży na zbliżających się Portugalczyków z brygady Harveya. Sam pognał natomiast do stojących nieopodal ułanów nadwiślańskich, gdzie ponoć zwrócił się do Konopki słowami: „Pułkowniku, ratuj honor Francji!”.

Konopka natomiast porwał „piekielnych lansjerów” do szarży, którą Portugalczycy odparli jednak zmasowanym ogniem karabinowym. Zaraz potem do walki weszli francuscy dragoni, którzy spędzili z pola hiszpańską kawalerię, po czym wycofali się pod ogniem mas brytyjsko-portugalskiej piechoty, który wyrwał z ich szeregów 115 ludzi. Następnie na rozkaz Soulta do walki kolejny raz weszli polscy ułani, którym ostatkiem sił udało się jeszcze poszarpać skrzydłowe kompanie angielskich fizylierów. Gwoli uczciwości należy jednak wspomnieć, że prawdziwość opisanej wyżej wersji wydarzeń nie jest wcale pewna. Sceptycznie odnosił się do niej zwłaszcza Stanisław Kirkor, który uważał, że nie ma przekonujących dowodów na to, że Polacy rzeczywiście wzięli udział w szarżach na regimenty dywizji Cole’a.



Tymczasem anglo-portugalskie posiłki, dotarłszy w końcu na pole walki, uderzyły na korpus Girarda. Francuzi byli już poważnie wykrwawieni i zmęczeni wielogodzinnym bojem, a co gorsza w ich szeregi wkradło się zamieszanie, gdyż z powodu zbyt ściśniętego szyku nie mogli sprawnie wymieniać zużytych bojem czołowych kompanii na pododdziały z tylnych pozycji. Rychło ogarnięte paniką oddziały Girarda zaczęły cofać się w nieładzie na pozycje wyjściowe. Między nimi a sprzymierzonymi stanęła jednak brygada Werlégo, której nieudane szarże kawalerii dały bezcenny czas na rozwinięcie szyku. Francuscy piechurzy zdołali w pierwszym momencie porządnie przetrzepać skórę zbliżającym się regimentom sprzymierzonych. Pod francuskim ogniem padł między innymi pułkownik Myers, a generał Howkshaw i pułkownik Ellis odnieśli rany. Nieprzyjacielska kula powaliła jednak generała Werlégo, a wówczas również i ta brygada uległa panice. Jedynie batalion 12. pułku piechoty wytrwał jeszcze przez jakiś czas za cenę ogromnych strat.

Soult rzucił w tym momencie do walki ostatni odwód – kombinowany batalion grenadierów z dwiema polskimi kompaniami w składzie. W tym samym czasie dragoni Latour-Maubourga osłonili cofająca się w nieładzie piechotę przed ewentualną szarżą kawalerii sprzymierzonych, a generał Ruty, zebrawszy większość francuskiej artylerii w jedną potężną baterię, przez dwie godziny zasypywał Brytyjczyków i Portugalczyków gęstym ogniem. Ostudziło to skutecznie zapał wojsk Beresforda. Pod ogniem artylerii wroga (który też spowodował duże straty) Francuzi wycofali się wreszcie na pozycje wyjściowe.

Jako ostatnia cofnęła się trzymająca Albuerę brygada Godinota, której dowódca, nieświadomy sytuacji na polu bitwy, długo odmawiał wykonania rozkazu do odwrotu. Około godziny 15:00 bitwa była zakończona.

Podsumowanie

W wyniku całodziennej bitwy Beresford utracił około 6000 żołnierzy (zabitych, rannych, w niewoli), podczas gdy straty Armii Południa zamykały się liczbą około 8000 ludzi. Jeśli chodzi o „piekielnych lansjerów”, według pobitewnego raportu Soulta pułk ułanów nadwiślańskich utracił pod Albuerą 130 żołnierzy (w tym 11 oficerów), a więc 22 procent stanu osobowego. Spośród pułków kawalerii francuskiej jedynie 2. pułk huzarów poniósł procentowo większe straty (24 procent). Straty francuskiej piechoty były jeszcze poważniejsze – w niektórych batalionach dywizji Girarda przekraczały nawet połowę stanów osobowych. Albuera przeszła do historii jako jedno z najkrwawszych starć kampanii na Półwyspie Iberyjskim.

Z taktycznego punku widzenia starcie pozostało nierozstrzygnięte. Półtora dnia po bitwie Soult rozpoczął jednak odwrót, co pozwoliło Beresfordowi kontynuować oblężenie Badajoz. Z tego powodu historiografia brytyjska uznaje bitwę pod Albuerą za zwycięską dla Albionu. Nawet gdyby przychylić się do tej oceny, należy podkreślić, iż Albuera nie miała większego znaczenia dla kampanii na Półwyspie Iberyjskim. Już w czerwcu 1811 roku Brytyjczycy musieli zwinąć oblężenie Badajoz (ostatecznie udało im się zdobyć twierdzę dopiero w kwietniu 1812 roku). Potrzebny był jeszcze rok i zagłada napoleońskiej Wielkiej Armii na rosyjskich stepach, by Wellingtonowi udało się wreszcie przeprowadzić zwycięską ofensywę w głąb Hiszpanii. Swoją drogą, współcześni nie byli zresztą aż tak bardzo przekonani o brytyjskim zwycięstwie pod Albuerą. Raport wysłany do Londynu znacząco wygładzono, aby nie wstrząsnął opinią publiczną, a Wellington w liście do brytyjskiego ministra wojny wyraził się cierpko, że „wykończyłoby nas jeszcze jedno takie zwycięstwo”. Do końca wojen napoleońskich Beresford nie otrzymał już samodzielnego dowodzenia.

Dla „piekielnych lansjerów” Albuera była natomiast dniem największej chwały. Na pułk spadł deszcz pochwał i zaszczytów. Dziesięciu ułanów odznaczono krzyżem Legii Honorowej (inne źródła mówią o dziewięciu lub jedenastu odznaczonych), w tym szefa szwadronu Kostaneckiego krzyżem oficerskim. Pułkownik Konopka został wkrótce awansowany do stopnia generała i otrzymał tytuł barona cesarstwa. O roli odegranej przez „piekielnych lansjerów” podczas bitwy świadczył również Soult w pamiętnikach i wszystkie relacje brytyjskie. „Tu się też zakończyła nasza pokuta za utracone pod Yevenes sztandary”, pisał z zasłużonym uczuciem dumy kronikarz pułku, Kajetan Wojciechowski. Pewnym zgrzytem był jedynie postępek Soulta, który wbrew zwyczajowi nakazującemu, by to przedstawiciele zwycięskiego oddziału dostarczali cesarzowi zdobyte sztandary, wysłał Napoleonowi pięć zdobytych przez ułanów angielskich chorągwi za pośrednictwem zaufanego oficera. Jeśli jednak liczył, że w ten sposób uzyska łaskę Bonapartego, srogo się przeliczył, gdyż rozzłoszczony Napoleon udzielił mu za ten postępek ostrej reprymendy.



Drugim zgrzytem były oskarżenia o okrutne potraktowanie rannych i jeńców z rozbitej brygady Colborne’a. Wieści o zdarzeniach na polach Albuery dotarły do prasy w Anglii i w niektórych miejscowościach, gdzie przebywali wzięci do niewoli polscy oficerowie (jeńcy na słowo), odbiły się ujemnie na stosunku do nich miejscowej ludności. Z drugiej strony należy jednak pamiętać, iż Brytyjczycy odwzajemnili się rannym ułanom równie okrutnie, pozostawiając ich bez pomocy na polu bitwy, gdzie większość zmarła z ran i upływu krwi.

Tak czy inaczej, szarża „piekielnych lansjerów” pod Albuerą może zostać uznana za jedno z największych osiągnięć w dziejach oręża polskiego. Co warte podkreślenia, nie przebiło się jednak do publicznej świadomości, mimo iż polscy historycy nieraz pisali o Albuerze. Może dlatego, że wojna hiszpańska była zazwyczaj postrzegana jako jeden z najbardziej wstydliwych (obok San Domingo) aspektów polskiego udziału w napoleońskiej epopei? Może dlatego, że nie miała w sobie tej iskry romantycznego szaleństwa co szarża pod Somosierrą? A może wreszcie dlatego, że zwycięstwo nad Brytyjczykami nie budziło w polskich sercach aż takich emocji jak sukcesy w walce ze znienawidzonymi państwami zaborczymi? Trudno powiedzieć. Tak czy inaczej jest to jednak bez wątpienia epizod nie mniej wart zapamiętania niż słynna Somosierra.

Przypisy

1. W polskiej historiografii (Tomasz Rogacki, Waldemar Łysiak i inni) zakorzeniło się określenie to pod zasadniczo niepoprawną postacią los infernos picadores (przyp. red.).

Bibliografia:

Robert Bielecki, „Encyklopedia wojen napoleońskich”, wydawnictwo Trio, Warszawa 2001.
Stanisław Kirkor, „Legia Nadwiślańska”, Oficyna Poetów i Malarzy, Londyn 1981.
Eligiusz Kozłowski, Mieczysław Wrzosek, „Dzieje oręża polskiego 963-1945. Tom 2: 1794-1938”, wydawnictwo MON, Warszawa 1973.
Marian Kukiel, „Dzieje oręża polskiego w epoce napoleońskiej”, wydawnictwo Kurpisz, Poznań 2009.
Sławomir Leśniewski. „Piekielni jeźdźcy”, Tygodnik „Polityka” nr 14/2007.
Waldemar Łysiak, Cesarski Poker, Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1978.
Tomasz Rogacki, Albuera 1811, Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2004.
Rickard, J. (4 April 2008), Battle of Albuera, 16 May 1811, http://www.historyofwar.org/articles/battles_albuera.html

Thomas Sutherland