Północnokoreański dyktator grozi, że zniszczy Guam, będący punktem przerzutowym amerykańskich wojsk do Azji. Donald Trump nie pozostaje mu dłużny. Szef połączonych sztabów sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych zapewnia Japonię, że w razie ataku nie zostanie pozostawiona sama sobie. Świat patrzy z niepokojem, jak rozwinie się sytuacja wokół próbującej dołączyć do grona mocarstw atomowych Korei Północnej.

Medialny rozgłos wokół możliwej konfrontacji między Stanami Zjednoczonymi a Koreą Północną osiągnął apogeum, gdy na Twitterze sfabrykowany został wpis północnokoreańskiej agencji informacyjnej: „Powszechnie szanowany generał Kim Dzong Un przynosi wytchnienie [czytaj: nie zaatakuje] amerykańskiej kolonii Guam, w trosce o oceloty i żółwie morskie. Losy Los Angeles pozostają nieznane”.

Wojenna retoryka kwitnie po obu stronach barykady. Czy jednak rzeczywiście wojna wisi na włosku? Jak twierdzi Breaking Defense, obecna pozycja militarna Stanów Zjednoczonych wcale nie przypomina przygotowań do wojny. A przynajmniej takiej, jakiej byśmy się spodziewali.

Zdaniem analityków, stosując analogię do działań Stanów Zjednoczonych nad Serbią w 1999 roku oraz w Iraku w 1991 i 2003 roku, nie widać w tej chwili działań amerykańskiej dyplomacji, które zmierzałyby do utworzenia międzynarodowej koalicji. Nie widać również żadnych przymiarek do ewakuacji 20 tysięcy obywateli amerykańskich z zagrożonej atakiem Korei Południowej.

Nie ma także dużych ruchów obrony przeciwrakietowej wokół Półwyspu Koreańskiego, oznak zwiększonej gotowości jednostek w Stanach Zjednoczonych, mobilizacji rezerwistów ani podwyższonej aktywności amerykańskich okrętów i lotnictwa transportowego. Wreszcie, nie widać też w okolicy specjalnych jednostek żandarmerii wojskowej US Army, których zadaniem byłoby zajmowanie się jeńcami wojennymi.

Amerykanie zapowiadają, że nie dokonają ataku nuklearnego na Koreę Północną, dopóki sami nie zostaną zaatakowani. Z kolei ewentualny amerykański atak uprzedzający musiałby być przeprowadzony tak, aby Chiny i Rosja miały jasną świadomość, że to nie one są celem. Wykluczałoby to odpalenie pocisków międzykontynentalnych, zaś uzasadniałoby użycie bombowców strategicznych.

Bombowce B-52 Stratofortress, B-1B Lancer i B-2 Spirit w Andersen Air Force Base na Guamie (fot. US Air Force / Tech. Sgt. Richard Ebensberger)

Bombowce B-52 Stratofortress, B-1B Lancer i B-2 Spirit w Andersen Air Force Base na Guamie
(fot. US Air Force / Tech. Sgt. Richard Ebensberger)

Stany Zjednoczone mają też rozwiązanie polegające na zestrzeliwaniu testowanych północnokoreańskich rakiet balistycznych. Żeby nie powodować fałszywych oskarżeń, że odpalenie pocisków systemu THAAD jest zdradzieckim atakiem Korei Południowej, US Navy mogłaby użyć jednego z niszczycieli uzbrojonych w pociski SM-3. Wysłanie w takim celu samotnego okrętu byłoby jednak co najmniej ryzykowne.

Jak pisze jeden z autorów bloga War Is Boring, plan na wypadek ataku ma od dawna Korea Południowa, która zamierza wtedy stosować akcje dywersyjne i psychologiczne oraz uderzenia precyzyjne wymierzone w północnokoreańskich przywódców. Problem w tym, że operacje likwidacji przywódców rzadko się udają.

Ewentualna kolejna wojna w Korei nie byłaby dobra dla nikogo. Miejmy więc nadzieję, że wymiany pogróżek między Kim Dzong Unem a amerykańskim prezydentem są tylko rozgrywką dwóch zaprawionych w grze pokerzystów, a pożądane rezultaty uda się wypracować w sposób pokojowy.

(breakingdefense.com, warisboring.com; na zdj. tytułowym południowokoreańscy żołnierze przy granicznej strefie zdemilitaryzowanej z Koreą Północną)

Henrik Ishihara Globaljuggler, Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0