Historia okrętu podwodnego Orzeł, którego brawurowa ucieczka z internowania w Tallinie zyskała jemu i jego załodze wieczną sławę, opisywana była wiele razy. Doczekała się opracowań fachowych i lżejszych, które poruszały całą historię okrętu lub jej poszczególne wycinki. I oto mamy do czynienia z kolejną książką poruszającą ten temat. To. co ją odróżnia od wielu innych, to autor, który jest Anglikiem, co świadczy tylko o wyjątkowości Orła, bo autorzy zachodni niezbyt chętnie sięgają po polską tematykę. W tym przypadku tak się nie stało, a Michael Gunton, dla swojej książki wybrał formę powieści historycznej.

Z pewnością autor wiedział, o czym pisze, bo zanim zajął się dziennikarstwem, służył w Royal Navy w czasie II wojny światowej. Później zajął się pisaniem artykułów dla fachowej prasy marynistycznej. Niestety, wiedza praktyczna oraz wiele popełnionych artykułów na koncie nie przekłada się automatycznie na umiejętność pisania beletrystyki. Z przykrością muszę stwierdzić, że opisywana powieść nie jest najwyższych lotów. Być może jest tak, dlatego że opisuje doskonale mi znane dzieje Orła, a więc mniej więcej wiedziałem, co stanie się za chwilę i fabuła nie była w stanie mnie wciągnąć. Co prawda autor nie opisał dziejów okrętu, sztywno trzymając się faktów, dodał co nieco od siebie, ale nie było tego dużo.

Ale to nie jedyny powód mojej niewysokiej opinii o książce. Byłoby to dalece niewystarczające, bo przecież nie każdy czytelnik musi historię Orła znać, a w takim wypadku moje zastrzeżenia stają się bezprzedmiotowe. Autor, ale także i polski wydawca, popełnili jednak kilka błędów, które znacznie psują radość z czytania.

Intrygująca jest choćby sprawa pochodzenia załogi Orła. Oczywiście, co zrozumiałe, większość załogi pozostaje anonimowa, bo ciężko byłoby opisać kilkadziesiąt osób i nikt tego od autora nie wymaga, ale o jednym z marynarzy autor pisze, że pochodzi ze Szczecina, a dwaj inni ze Słupska i Koszalina. Dzisiaj nie było by w tym nic dziwnego, jeśli jednak popatrzymy na mapę Polski z 1939 roku, zobaczymy, że oba wymienione miasta do Polski wówczas nie należały, a osobom pochodzącym z tych miast było raczej bliżej do niemieckiej Kriegsmarine niż Polskiej Marynarki Wojennej. Oczywiście w tych miastach na pewno mieszkali wówczas jacyś Polacy, którzy mogliby przenieść się na tereny II Rzeczpospolitej i wstąpić do marynarki, ale jest to według mnie dorabianie teorii na siłę, a autor po prostu korzystał ze współczesnej mapy Polski, nie uwzględniając ówczesnych granic, bo oba opisywane miasta traktuje jak polskie. W pewnym momencie marynarz pochodzący ze Słupska martwi się, czy Niemcy w czasie kampanii wrześniowej nie zniszczyli jego miasta. Po co mieliby to robić, skoro leżało w granicach Rzeszy i już do Niemiec należało? Gdyby leżało po polskiej stronie granicy, takie rozumowanie byłoby całkiem poprawne, tyle że sprawy miały się inaczej…

Inną drażniąca rzeczą było dowolne używanie i mieszanie określeń: statek, okręt, okręt podwodny, a nawet całkowicie błędnego łódź podwodna. Jest to uwaga do tłumacza, który powinien orientować się w prawidłowej terminologii.

I wreszcie dialogi. Bardzo sztywne i całkowicie niepasujące do marynarzy okrętu podwodnego w czasie wojny. Być może w Royal Navy tak właśnie rozmawiają ze sobą załogi okrętów, nawet w czasie walki, a z ich ust płynie potok angielskiej grzeczności i flegmy, ale z pewnością taki styl nie ma wiele wspólnego z polską ekspresyjnością. Taki przykład: „Chyba już przepłynęliśmy – powiedział Bogdan cierpiącemu kapitanowi. – Czy sądzi pan, że powinniśmy wynurzyć się i zaczerpnąć trochę świeżego powietrza? Dowódca obrócił się do niego z wyrazem cierpienia na twarzy. – Zróbmy tak, jak mówisz.” Jestem w stanie wyobrazić sobie taką sytuację we flocie brytyjskiej, gdzie na wszystko zawsze jest czas, a uprzejmość jest nieodłączną częścią stylu życia, ale nie w polskiej.

Z dialogami wiąże się także kwestia imion. Są one używane powszechnie, ale w sposób bardzo oficjalny, co nie licuje z sytuacją, gdzie mamy do czynienia ze zgraną załogą składającą się z dobrze znających się i stale ze sobą przebywających ludzi. Są jednak używane w jednej formie; nie ma żadnych zdrobnień, wszystko jest bardzo oficjalne. Kojarzy mi się to z angielskim serialem „Co ludzie powiedzą” i główną bohaterką – Hiacyntą: „Sprowadź tu Piotra, Franciszka i Ryszarda; zobaczymy co oni powiedzą. – Bez szans. – zawołał pierwszy oficer. Franciszek i Ryszard przytaknęli.” „Sądzę, że powinniśmy teraz udać się do Tallina i ustalić warunki wpłynięcia. Bogdanie pójdziesz ze mną. Piotrze, przejmij dowodzenie i nie wpuszczaj nikogo na pokład – wydał rozkazy kapitan.” Jak widać nie ma tu Piotrków, Ryśków czy Franków, zamiast Kuby zawsze jest Jakub, a zamiast Tomka – Tomasz. Z początku można na to nie zwracać uwagi, ale po jakimś czasie jest to bardzo drażniące. Takie jest przynajmniej moje odczucie.

Takie błędy w połączeniu z niezbyt wciągającym sposobem prowadzenia narracji powodują, że czytanie „Orła” nie daje frajdy, jaką powinno, a jest raczej męczące. Z pewnością na rynku znaleźć można wiele znacznie lepszych powieści o tematyce okrętów podwodnych i nawet jeśli nie dotyczą one Orła, dadzą Wam znacznie więcej przyjemności.