Po raz pierwszy z postaciami Hernána Cortésa (ok. 1485–1547) i Montezumy II Xocoyotzina (1466–1520) spotkałem się jako rozpoczynający przygodę z czytaniem kilkuletni maluch, w którego ręce wpadł komiks należący do starszego brata, opowiadający o historii podboju Meksyku przez Hiszpanów. Strony komiksu wręcz ociekały krwią – większość obrazków przedstawiała konkwistadorów masakrujących azteckich wojowników salwami z arkebuzów lub konnymi szarżami albo kapłanów wyrywających wciąż żywym ludziom serca w ofierze dla bóstw (gdyby tylko mama dowiedziała się co oglądam…). Nie znając wówczas niuansów tej historii, byłem w jakimś sensie dumny z tego, jak doskonale zorganizowani i waleczni żołnierze cesarza Karola V niosą kaganek cywilizacji bandom dzikusów. Do świadomości przedszkolaka nie przedostała się myśl, iż żądni złota Hiszpanie zniszczyli jedno z najbardziej rozwiniętych państw Nowego Świata. Wtedy byłem całym sercem za Hiszpanami, dzisiaj z tego powodu jest mi po prostu głupio.

Dzięki książce Buddy’ego Levy’ego „Konkwistador. Hernan Cortes, Montezuma i ostatnie dni Azteków” (Dom Wydawniczy Rebis) mogłem skonfrontować wyniesione z dzieciństwa strzępki wiedzy o podbiciu państwa Azteków z faktami historycznymi. Levy, amerykański dziennikarz i pracownik naukowy Washington State University, pomysł na książkę miał prosty. Zderzył ze sobą dążącego za wszelką cenę do celu Cortésa i pojednawczego Montezumę, szukającego porozumienia z Hiszpanami i ich dowódcą, którego uważał za wcielenie boga Quetzalcoatla – Pierzastego Węża. W ostatecznym starciu wygrywa ten pierwszy, ale obaj kończą marnie – Montezuma obrzucony kamieniami przez poddanych (lub według innej wersji: uduszony przez najeźdźców); Cortes w zgorzknieniu i zapomnieniu, próbujący oczyścić się z zarzutów o nadużycia popełnione na stanowisku gubernatora Meksyku, kilka lat bezskutecznie proszący o audiencję u cesarza.

Mimo brutalnego podboju (za hekatombę Azteków odpowiadają nie tylko miecze z hiszpańskiej stali, ale także przywleczone przez Hiszpanów zarazy) jest coś romantycznego w przedsięwzięciu Cortésa. Świat pasjonuje się awanturnikami, nawet tymi, którzy mają krew na rękach, których zaślepia chora idea. Cortés z grupą blisko sześciuset żołnierzy postanowił w imieniu swojego władcy (który, notabene, nie miał zielonego pojęcia, co się dzieje za oceanem) zająć państwo liczące około 15 milionów mieszkańców. Niemożliwe? A jednak… Cortés w przeciwieństwie do Montezumy to polityczne zwierzę, umiejętnie rozgrywający konflikty tlące się między Aztekami a ich lennikami, wykorzystujący naiwność władcy Tenochtitlan, nie przejmujący się niepowodzeniami, które – zamiast zniechęcać – mobilizują go do kolejnych działań. Przenikliwość hiszpańskiego konkwistadora wzbudza podziw. Cortés, wraz z rodakiem Franciskiem Pizarro, stał się archetypem konkwistadora, uosabiającym chciwość, nieludzkie okrucieństwo i bezduszność podboju Ameryk. W pogoni za bogactwem i nowymi terytoriami zniszczono rozwinięte cywilizacje Nowego Świata.

Autor pełnymi garściami korzysta z tekstów źródłowych, zwłaszcza z pamiętników uczestnika wydarzeń z lat 1519–1521 Bernala Díaza del Castillo, zatytułowanych „Prawdziwa historia podboju Nowej Hiszpanii”, i pięciu listów napisanych w trakcie wyprawy do cesarza Karola przez samego Cortésa. Ale „Konkwistador…” nie powstał wyłącznie na podstawie relacji hiszpańskich. Levy oddaje głos pokonanym, sięgając również po kodeksy azteckie i „Cronicę Mexicanę”, napisaną przez Hernanda Alvarado Tezozómoca, wnuka Montezumy II.

Buddy Levy, choć najczęściej używa nazwy Aztekowie, zaznacza, że poprawniejszą formą są Meksykanie (Mexicas), która lepiej opisuje lud trójprzymierza Tenochtitlanu, Texcoco i Tacuby. Nazwę Aztekowie wymyślił Aleksander von Humboldt, a termin „Azteka” pierwotnie oznaczał ludzi z Aztlan, mitycznej Krainy Białej Czapli, skąd pochodzić mieli przodkowie plemiona, które podbiło Kotlinę Meksyku i w 1325 roku założyło miasto Tenochtitlan.

Książkę czyta się niemal jak powieść, co – moim zdaniem – dla publikacji historycznej powinno być komplementem. Pióro Levy’ego jest lekkie, bez zbędnego przeintelektualizowana. Trochę irytują niepotrzebnie powtarzane w kilku miejscach stwierdzenia, na przykład o tym, że Aztekowie bali się nieznanych w Ameryce koni, lub że składali ofiary z ludzi w celu przebłagania bogów. Taki zabieg sprawia nieprzyjemne wrażenie, iż autor chce za wszelką cenę wbić do głowy czytelnika tę „najprawdziwszą prawdę” lub że po prostu podczas pracy zapomniał, co sam napisał wcześniej.

Dom Wydawniczy Rebis nie schodzi poniżej swojego wysokiego poziomu i od strony wydawniczej nie wypada się zbyt czepiać, choć książka nie grzeszy liczbą ilustracji. Ale do tego Rebis już nas zdążył przyzwyczaić…