Gdyby Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów zajmował się pisarzami, spadkobiercom Henryka Sienkiewicza groziłyby wielomilionowe kary. Przecież monopol Litwosa na powieści osadzone w siedemnastowiecznej Polsce jest absolutny i niezagrożony. Trudno się zresztą dziwić – są to naprawdę dobre pozycje, może nie wybitne, ale świetnie napisane i wciągające. Oczywiście niejeden były lub obecny uczeń obruszy się: jakże to? Wciągające? A tak, wciągające, zwłaszcza gdy nie czyta się ich pod przymusem. Ale ja nie o tym chciałem dziś pisać.

Mało kto ośmiela się rzucić wyzwanie Sienkiewiczowi, choćby tylko pośrednie. Bo przecież nie każdy, kto tworzy powieść osadzoną w rzeczonych realiach, od razu musi się porywać na mission impossible, jaką byłaby detronizacja najsłynniejszego mieszkańca Woli Okrzejskiej (drugim słynnym był Lewis Bernstein-Namierowski – i na tym koniec), ale każdy będzie doń porównywany. Tak też jest z Jackiem Komudą i trzeba przyznać, że w takim porównaniu wcale nie stoi na straconej pozycji. „Banita” to mój pierwszy kontakt z prozą Komudy i już teraz mogę stwierdzić, że w bliżej nieokreślonej przyszłości zapoluję na inne jego książki; zakładam bowiem, iż nie są gorsze od tej.

Powieść (zadziwiająco krótka, nawiasem pisząc) opowiada historię dwóch szlachciców – Jacka Dydyńskiego i Mikołaja Potockiego. Początkowo są to historie zupełnie niezależne, łatwo jednak zgadnąć, że wkrótce losy obu możnych panów zderzą się ze sobą, a gdy to nastąpi, polecą iskry i poleje się krew. Tej zresztą w „Banicie” nie brakuje. Oczywiście nie brakowało jej także u Sienkiewicza (wiadomo, Kmicic przypiekany, Azja na pal nawlekany), jednak u Komudy przemoc osiągnęła zupełnie nowy poziom, z czego jednak nie można czynić autorowi zarzutu. Takie to po prostu były czasy. I nie spodziewajcie się, że u Komudy znajdziecie coś takiego jak śmierć chwalebna i bohaterska. Nic z tych rzeczy.

Autor wyraźnie postawił sobie za cel przynajmniej częściowe obalenie mitów stworzonych przez Sienkiewicza. Stąd też na końcu książki znalazł się zestaw przypisów objaśniających co poniektóre smaczki z właściwej treści. Znajdzie tam Czytelnik takie kąski jak choćby opis ciosów szablą czy działania ówczesnego polskiego prawa. Takie merytoryczne posłowie to ostatnio modna sprawa (pojawia się na przykład w „Wilczym Legionie”) i trzeba dbać, aby rzeczona moda nie wygasła.

Jasne, że nie może być mowy o tym, by powieść dorównała wartością edukacyjną porządnej książce popularnonaukowej, ale przecież nie o to chodzi. Rzecz w tym, aby Czytelnik takiej powieści otrzymał nie tylko dawkę przedniej rozrywki, ale i jakoś tam wzbogacił swoją wiedzę – a przynajmniej żeby nie zgłupiał od przekłamań pojawiających się tam, gdzie autor twierdzi, że akurat podaje „fakty autentyczne” (tu ukłon w stronę Dana Browna).

Mimo wszystko, jest to w głównej mierze powieść rozrywkowa i w tej roli sprawdza się znakomicie. Akcja pędzi na łeb na szyję, obok polskich panów pojawiają się Kozacy i prostytutki (w życiu nie pomyślałbym, że ten rzeczownik może mieć tyle synonimów, ilu użył Komuda), a właściwie każda z wiodących postaci ma w sobie coś oryginalnego. Jest to jedna z tych powieści, w których każdy Czytelnik znajdzie coś dla siebie. Największą jej wadą jest długość – a właściwie krótkość, sprawiająca, że można ją połknąć podczas dwóch posiedzeń w Empiku.